Kicia Kocia
Kiedy mnie przywieźli ze schroniska, nie byli tacy wylewni. Czasem pani podrapała mnie za uchem, a pan pozwolił poleżeć na fotelu. Kiedy moja aksamitna sierść nabrała połysku, a parchate ucho się zagoiło, zrobili się bardziej natarczywi. Ciągle ktoś się o mnie ocierał. Oni nazywali to głaskaniem, ale wczoraj ewidentnie ten spaślak przed telewizorem wytarł o mnie swoje tłuste łapska, zaraz po zjedzeniu pizzy. Fuj. Lizałam się chyba do rana. Kiedy pani wyszła wynieść śmieci, czmychnęłam do ogrodu, za płot i byłam wolna. Głód pojawił się koło południa. Przebiegłam przez kilka podwórek, ale mamy zimę, grille się skończyły, trawniki puste. W końcu znalazłam niedomknięty śmietnik w tym domu pod lasem. Szybko wskoczyłam do środka, tym bardziej, że widziałam tu kiedyś psa. Nie za duży, ale tak drze mordę, że znieść się tego nie da. Za to szeleszczący czarny worek, pachniał mięsem. Przydały mi się pazurki, które codziennie ostrzyłam na drapaku w piwnicy. Trochę to trwało, ale udało mi się rozerwać ten worek. Szarpnęłam pierwszy z brzegu kawałek, a tam, szanowny panie policjancie, ludzka ręka. I naprawdę nie miałam z tym nic wspólnego. Przecież panu mówię. Proszę mnie już puścić. Nie, nie piję mleka. Chcę do domu. O co pan jeszcze pytał? Dlaczego mówię ludzkim głosem? Wigilia, panie władzo, wigilia.
Jola Czemiel