Może ktoś chętny na odnowione smyczki. Opowiadanie.
Miałem tylko siedem lat. Moja chęć nauki gry na skrzypcach rozmijała się z chęcią wiszenia na trzepaku głową w dół, nawet wtedy, gdy Kama pluła chłopakom prosto w usta. Raz nawet wisiałem, ale Kama wtedy była u dentysty. Potem dowiedziałem się, że to się nazywa pocałunek. Za późno. Kama wyjechała na studia do innego miasta, a ja nadal dreptałem tą samą ścieżką między blokami do szkoły muzycznej. Dostałem w nagrodę dyplom.
Granie mi nie szło. Technicznie nawet brzmiało nieźle, ale weny brakowało. Ostatnie krzesło w miejskiej orkiestrze nie rozpalało jakoś szczególnie moich zmysłów i po trzech latach rzuciłem to zajęcie. Ale nie rzuciłem skrzypiec.
Stary dom dziadka, po którym odziedziczyłem imię Antoni, nadawał się do remontu i kusił spadkobierców. Nikt z pozostałych niczego konkretnego nie proponował, więc po mojej nieśmiałej propozycji założenia w nim pracowni lutniczej, rodzina odetchnęła z ulgą. Póki co, miałem płacić wszelakie daniny i utrzymywać dom w stanie użyteczności, na wypadek, jeśli jednak zdecydują się na sprzedaż.
W domu unosiła się woń starych kanap i drewnianych mebli przesyconych dawnym życiem, kapuśniakiem i naftą z lampy, zapalaną przez dziadka po zmroku w ramach oszczędności. Powoli zaczęła się zmieniać w zapach lakieru zmieszanego z klejem kostnym, który podgrzewałem w kąpieli wodnej używając starego rondelka. Po miesiącu ten nowy zapach zawładnął domem i całym moim życiem.
Wszystko szło dobrze, tylko czasem odczuwałem dziwny, narastający niepokój i zażenowanie, że nie dość boleśnie odczułem śmierć dziadka. Potężny kontrast między moim entuzjazmem, a metaliczną ciszą zalegającą zakamarki domu wprowadzał mnie w nastrój zawieszenia. Między tym i tamtym światem, między mną tamtym i obecnym.
Dziewiątej nocy, po przeprowadzce usłyszałem miauczenie kota. Najpierw myślałem, że jest w ogrodzie, ale jego demoniczny jęk dochodził z kuchni. Właściwie z wnętrza kaflowego pieca, którego nie używałem, ale szkoda mi go było rozebrać. Otworzyłem drzwiczki popielnika i jęki ucichły.
- Kici, kici - wabiłem go. Przyniosłem z lodówki plasterek szynki. Cisza. Nawet wiatr nie zawył w kominie.
Następnego dnia zawezwałem kominiarza, który dokładnie sprawdził piec, a nawet komin, ale kota nie było. Patrzył na mnie jakoś dziwnie.
- Czy ma pan kota?
- Nie, nie mam - odparłem. - Odziedziczyłem dom po dziadku - dodałem bez żadnego logicznego powodu.
- A on miał?
- Co miał?
- Kota.
- Nie. Nigdy nie miał. Miał alergię na sierść.
- Komin od dawna jest nieczynny, a nawet powiem panu więcej. Komin od góry został zamurowany. Nie wiem, jak mógłby do niego wpaść jakiś kot - oświadczył. Zainkasował dwieście złotych i sobie poszedł.
- Miau - miauknąłem, żeby uporać się z lękiem. Skoro kota nie było, przestraszyłem się, że odosobnienie mi nie służy. Na szczęście, nigdy więcej nie powtórzyła się podobna sytuacja i szybko przestałem myśleć o niewidzialnym kocie.
Po dziadku odziedziczyłem coś jeszcze. Umiejętność przywracania życia starym przedmiotom. Zaczynałem od naprawy lalek i samochodzików wszystkim znajomym dzieciakom, a kiedy mnie to znudziło, wkręciłem się na pomocnika do znajomego, który dbał o instrumenty. Był wysoki i przeraźliwie chudy. Mało jadł i mało mówił. Czasem, kiedy schylał się, żeby podnieść deskę z podłogi, słyszałem trzask łamanego kręgosłupa, ale zawsze udało mu się powrócić do pozycji pionowej.
- Uff - wzdychałem z ulgą, ciesząc się, że to tylko moja wyobraźnia, ułuda, fałszowanie zmysłów.
- Zrobisz krawędzie - rzucał.
- Rozpakuj paczki - polecał, kiedy urosła sterta przesyłek z materiałami.
- Zanieś do szkoły - dodawał, kiedy instrumenty przyniesione przez muzyków do serwisowania były już gotowe.
- Zrobić ci herbaty? - pytał czasem.
I tak minęły kolejne trzy lata, podczas których poznałem tajniki lutnictwa.
Pierwsze zlecenie, na swoim, wykonałem z niezwykłą starannością. Dziewczyna, która przyniosła mi skrzypce niezbyt mi się podobała. Jej wyniosły ton zupełnie nie pasował do czułości, z jaką odnosiła się do instrumentu. Od razu po jej wyjściu zabrałem się za korektę zbytnio zaokrąglonej podstrunnicy, oczywiście chroniąc korpus rezonansowy, a zwłaszcza lakier. To było najważniejsze. Nie uszkodzić instrumentu.
Kiedy go odbierała, nawet się nie uśmiechnęła. Chwilę patrzyłem przez okno. Widziałem, jak jej jasny warkocz podskakuje przy każdym zamaszystym kroku na plecach granatowego płaszcza. Wysokie buty skryły się za ogrodzeniem, ale wydawało mi się, że po jej przejściu w ulicy zostaną wyciśnięte ślady. Na zawsze. Zniknęła za zakrętem i więcej jej nie zobaczyłem. Nie słyszałem też jak gra. Chyba nie żałuję.
Starszy muzyk, którego znałem z orkiestry, przyniósł pewnej zimowej niedzieli malutkie skrzypce. Chciał je podarować wnukowi. Długo nad nimi pracowałem, z taką delikatnością, jakbym to ja chciał je podarować własnemu dziecku na urodziny. Kiedy założyłem struny i wreszcie mogłem pociągnąć po nich smyczkiem, odczułem samozadowolenie. Tyle wystarczyło, żeby za robotę policzyć dokładnie połowę tego, co powinienem wziąć. Dostałem w gratisie uśmiech i początek koncertu numer jeden, Szostakowicza. Mimo mikrej wielkości instrumentu zabrzmiał zadziwiająco dobrze, ale ten minorowy nastrój wkroczył na długo w moje progi.
Dni mijały. Moje życie też. Za każdym razem, kiedy do pracowni trafiał wyjątkowy instrument, odczuwałem wzruszenie, Długo nie mogłem dojść, skąd się bierze. Powstawało na przekór wyostrzonej świadomości, że czas ucieka, znika jak cień po zgaszeniu światła. Wiedziałem, że pracowni nie odwiedzi żaden Yehudi Menuhin ze swoim stradivariusem, wykonanym z kremońskiego drewna, ale cieszyłem się z każdego powierzonego mi instrumentu.
Kilka tygodni temu trafił do mnie wiekowy, roztrzaskany smyczek wiolonczelowy. Do klienta tym razem pofatygowałem się osobiście. W drodze powrotnej złapała mnie ulewa, ale nie dałem zmoknąć smyczkowi. Pochyliłem się nad nim z atencją, zastanawiając się podczas pracy, czyje ręce miały zaszczyt go używać. Poczułem też zazdrość.
Znowu zacząłem grać. Powoli przyzwyczajałem palce do ciężkiej pracy. Ćwiczyłem rankami i wieczorami, a za dnia leczyłem instrumenty, bo przecież z czegoś trzeba żyć. Żyć?
Pewnego lata, kiedy w zaniedbanym ogrodzie mierzyłem się z Vivaldim, depcząc pożółkłą trawę i strzępki fiołkowej koniczyny, zapragnąłem czegoś więcej. Wróciłem do pracowni i zamyśliłem się nad ostatnim wykonanym zleceniem. Spojrzałem na wnętrze moich ukochanych skrzypiec, do których skrupulatnie dopasowałem wysezonowaną duszę. A co z moją?
Spakowałem najważniejsze narzędzia, odkurzyłem walizkę i czarny futerał na skrzypce. Klucz trafił pod wycieraczkę, a ja trzasnąłem drzwiami wysłużonego garbusa, którym z powodu zepsutej bramy, parkowałem na ulicy. Pozostało tylko wybrać kierunek. Dzisiejszej nocy śniła mi się Genua. Poczułem się jak Kolumb powracający do domu. Czy już wtedy były skrzypce? Pytanie, które wyskoczyło podczas przekręcania kluczyka w stacyjce, wydało mi się nieistotne. Jak niewidzialny kot w piecu mojego dziadka.
Jola Czemiel