Ocean słów
Morze przestało ze mną rozmawiać. Wczoraj bulgotało i pieniło się na mój widok, a dzisiaj zamilkło. Lśniąca tafla jeszcze drgała lekko, zastygła w oczekiwaniu na nieuniknione. Czy w ten sposób próbuje coś na mnie wymusić?
Rozłożyłam krzesło i przez moment przyglądałam się sfatygowanemu meblowi, przetartej, burej tkaninie, na której kiedyś kwitły peonie, wysiedziałemu podczas godzin pisania, myślenia lub słuchania morza. Metalowe nóżki, pokryte rdzawymi strupami, grzęzły w mokrym piasku. Usiadłam, wciskając je jeszcze bardziej, tak, że pełniły raczej funkcję nóżek od stołka, bo moje uda prawie ocierały się o plażę.
Postawiłam kropkę. A kto powiedział, że nie można zacząć od kropki? Była niczym pierwsza kropla, zaczątek otchłani, która miała mnie pochłonąć. Morze mruknęło. Fala polizała mi stopy. Ołówek skrobał coraz mocniej i pewniej, a nierówne szlaczki mojego pisma zapełniały pierwszą stronę powieści. Morze szumiało, wyrzucało bałwany z wyprężonych grzbietów granatowych fal, drżało. Notes powoli się zapełniał. Nie zauważyłam, kiedy zaczęło padać. Zagrzmiało. Błyskawice cięły niebo niczym gwiezdni rycerze podczas pojedynku, a ja pisałam. Potężna fala przetoczyła się nad moją głową, jakby chciała zagarnąć wszystko, co dla mnie ważne, wciągnąć w otchłań, z której nie ma powrotu - ołówek, notes, mnie, nawet stare krzesło. Zadrżałam, a ona zawisła nade mną przybierając kształt parasola. Przestałam pisać. Wiedziałam, że wtedy morze jest ciche i spokojne.
Jola Czemiel