Trawa zielona była, a jakże.
Trawa zielona była, a jakże. Nic nie zakłócało ciszy tego pięknego dnia. Kocyk mięciutki i przytulaśny, a kosz piknikowy wypełniony po brzegi smakołykami od mamy. A kawa! Ech! Kiedy odkręciłam termos, jej aromat rozpełzł się nad kocem i zniknął w trawie. Co ja mówię, to przecież najpiękniejsza łąka, jaką do tej pory widziałam. Purpurowe maki kłaniały się chabrom, wtulonym w resztki zboża, które tu zapewne kiedyś dominowało. Teraz została tylko łąka i niewielki staw wykopany przez wujka. Miały być ryby dla całej rodziny, ale wujka już nie ma, a nikomu nie chce się dojeżdżać na to odludzie.
Włożyłam do buzi kawałek ciasta z rabarbarem. Kryształki cukru przesypały się przez palce i spadły na otwartą książkę. Szybko strzepnęłam, bo po pierwsze: książki są nietykalne, a po drugie: mogą zlecieć się osy i zaburzyć mój idealny dzień. Przyznam, że nieco leniwy, ale komu to szkodzi?
Dotarłam już do połowy książki i końcówki ciasta, kiedy je zobaczyłam. Na stawie usiadło kilka białych łabędzi i jeden czarny. Przywarłam mocniej brzuchem do podłoża, jakby to miało znaczenie, ale wtedy zdawało mi się, że to ważne. Wstrzymałam na chwilę oddech, by za moment rozkaszleć się na dobre. Jeden łabędź spojrzał na mnie i wyszedł ze stawu. Zbliżył się na wyciągnięcie ręki, ale na koc się nie pofatygował. Syknął tylko, co zdawało się znaczyć: A mogłabyś być cicho? Kiwnęłam na wszelki wypadek głową, a on wrócił do stawu.
Pozostałe łabędzie rozpłynęły się na różne strony, a ten sunął dostojnie przez środek. Usłyszałam muzykę. Najpierw cichutko zaszumiało sitowie, ale po chwili grała już cała łąka. Liliowe dzwonki zadrżały tuż przy moim uchu i wtedy usiadłam. Miejsce w pierwszym rzędzie, doskonała widoczność, świetna akustyka i…one. Tańczyły tylko dla mnie, zagarniając przestrzeń miękkimi ruchami skrzydeł, falując razem z wodą i poddając się magicznym dźwiękom. Łagodnie kołysały szyjami, od czasu do czasu znikając pod powierzchnią, aby wystrzelić jednocześnie i rozpylić wokół drobinki wody, w których lśniły promienie słońca. A czarny czaił się gdzieś w sitowiu. Ach ten Czajkowski.
Jola Czemiel