Nigdy tak naprawdę nie kręciłam się na karuzeli. Takiej z konikami. Kiedy w naszym parku stanęła piękna i kolorowa, taka wymarzona, od razu zaplanowałam, że tym razem nie odpuszczę. Co tam wiek, ważne są emocje, pomyślałam i dokładnie o północy podkradłam się do karuzeli.
- Też tu jesteś? – usłyszałam z czeluści urządzenia, albo tak mi się tylko zdawało. Na wszelki wypadek zignorowałam pytanie.
- Wybierasz konika. Czy karetę? – głos ponownie się odezwał, ale tym razem tuż za moimi plecami. Podskoczyłam. Moja determinacja dokądś uleciała.
- Ja wybrałem konika. Róża też lubi koniki. – Stał obok mnie i się uśmiechał, tak jakoś melancholijnie. Szalik zsunął mu się na ziemię. Podniosłam.
- Tteż kkonika – wydukałam i troskliwie okręciłam jego szyję szalikiem. Dopiero teraz zdobyłam się na uśmiech.
- Weź różowego, ja usiądę na niebieskim, tuż za tobą – Wskoczył lekko na podest karuzeli.
Najpierw zawirowało. Później powoli ruszyliśmy, a cicha muzyka, która przypominała raczej powiew wiatru, trzepot skrzydeł motyli, albo nawet szelest liści, umilała nam wspólną przygodę. Karuzela kręciła się coraz szybciej i szybciej, koniki pędziły przez nieznane krainy, piękne lub przerażające, poruszając nasze zmysły w niewyobrażalnie wspaniały sposób, aż w końcu stanęliśmy. Głośno łapałam powietrze, płakałam i śmiałam się jak małe dziecko. I wtedy spojrzałam za siebie. Małego Księcia już nie było. Ale błękitny konik zarżał przyjaźnie i wykrzesał kopytkiem iskry w kształcie gwiazdek. Poszybowały do nieba.