Od tego czasu, kiedy mogłem spać spokojnie, jak dziecko ukołysane w matczynym łonie, minęły dwa tygodnie. Właśnie wtedy zmarła ciotka Hildegarda, która mimo swoich dziewięćdziesięciu siedmiu lat nie wybierała się wcale na tamtą stronę. Myślała nawet ostatnio o korekcie biustu, bo zdawało jej się, że sterczy niezbyt ostro. Lifting powiek miała już za sobą, przeszczep skóry (niestety po kawałku) zakończyła dwanaście lat temu, a nowiutkie gałki oczne czekały w lodówce na swoją kolej.
Tego dnia, kiedy zmarła, dostałem list. Od ciotki. Pisała, żebym ją odwiedził, bo ktoś czyha na jej życie i tylko ja mogę zapobiec strasznej zbrodni, którą wieszczyła. Twierdziła, że zostanie spalona we własnym łóżku, a za upałami nie przepada. Zawsze chroniła się przed słońcem pod wielką białą parasolką i zamawiała co roku nową, zgodnie z trendami mody, bo jak zresztą sama twierdziła - była snobką.
Zaraz po przeczytaniu listu zadzwoniłem do niej, ale telefon odebrał ktoś z policji. Sierżant Jakiśtam poinformował mnie, że ciotka nie żyje.
- Spłonęła? - rzuciłem od razu pytanie.
- Skąd to panu przyszło do głowy?
- Więc? - dopytywałem.
- Więc co?
- Jak zginęła?
- Dlaczego od razu sugeruje pan zabójstwo? Lekarz stwierdził, że zmarła ze starości. - Wyczułem irytację w głosie sierżanta.
- Tak, tak, jak się ma swoje lata, to od razu zwalacie śmierć na karb starości. Otóż oświadczam, że ciotka na nic nie chorowała, nawet się nie leczyła, a niejedna osiemdziesięciolatka na pewno zazdrościła jej urody - wyrzuciłem z siebie, przyglądając się dołączonej do listu fotografii.
- A…kiedy ostatni raz widział pan ciotkę?
- Co to ma do rzeczy? Proszę nie zmieniać tematu. Na przykład teraz na nią patrzę - denerwowałem się, bowiem list, w którym ciotka zawierzała mi swoje życie parzył jak ogień piekielny, jak wyrzut sumienia, że nie zdążyłem, że tak naprawdę ciotki nie odwiedzałem już chyba od trzydziestu lat, prowadząc okazjonalną korespondencję z okazji urodzin, albo odpisując zdawkowo na listy, które dostawałem regularnie co miesiąc z dołączonym zdjęciem i informacjami na temat zdrowia oraz urody mojej kochanej ciotuni.
- Żartuje pan w takiej chwili?
- Na zdjęcie patrzę - sprostowałem.
- No, chyba, że…
- To co tam robi policja, jeśli tylko tak sobie zwyczajnie umarła?
- Wezwała lekarza, ale nie otwierała drzwi. Kiedy udało nam się wejść, już nie żyła.
- To może pozwoli mi pan porozmawiać z lekarzem?
- Dobrze - zgodził się sierżant - zaraz go poproszę, chyba jeszcze jest. Myślę, że się zgodzi. Przecież jest pan jedynym żyjącym krewnym panny Hildegardy.
Głośno przełknąłem ślinę. Skąd taki sierżant może to wiedzieć?
- Doktor Jakiśtam przy telefonie.
- Dobry wieczór, doktorze. Czy mógłby pan jeszcze raz dokładnie stwierdzić przyczynę zgonu mojej ciotki? Dostałem dzisiaj niepokojący list…
- Tak, wiem - przerwał mi. - Jak go pisałem. Pisałem te listy od trzydziestu lat, bo pana ciotka przykuta do wózka, następnie do łóżka, nie była w stanie tego robić. Ale zapewniam, że zawsze mi dyktowała i sprawdzała, czy nie przekręciłem choćby jednego słowa. Jeśli miałbym podać prawdziwą przyczynę jej śmierci, napisałbym, że uschła z tęsknoty. Ostatni list był desperacką próbą ściągnięcia pana do siebie, zwrócenia uwagi, cóż, wpadłem na to za późno.
- Pan? Dlaczego pan to napisał?
- Ona nigdy by się do czegoś podobnego nie posunęła. Była damą. Ale może mnie wyjawi pan powody, dlaczego przestał ją pan odwiedzać? - Głos, który do mnie docierał, wibrował niepokojąco. Zamknąłem okno.
- Wie pan, jak to jest. Życie, obowiązki, praca - odpowiedziałem, przyglądając się zza zasłony, jak z domu naprzeciwko wywożą na noszach niewielką postać, ledwie zarysowującą się pod białym prześcieradłem, przypominającą raczej płaskorzeźbę niż człowieka, moją ciotkę Hildegardę.
Jola Czemiel
fot. Pixabay vinsky2002