Poczułam się osaczona. Setki oczu patrzyły na mnie z nadzieją, że usłyszą dobrą nowinę. Nowiny jednak nie nadeszły. Co miałam im powiedzieć?
- Ludzie, rozejdźcie się do domów.
A może:
- Spotkajmy się jutro.
Każdy banał zabiłby podniosłość tej chwili, wydobył na światło dzienne jej trywialność, poezję zamienił w prozę, a patos utopił we frazesach. Milczałam. Ręce próbowały się oderwać od tułowia i nadać znaczenia gestem, ale trzymałam je mocno, jak pieska na smyczy, kiedy zbliża się do przejścia dla pieszych.
Ktoś nagle krzyknął.
- Kiedy dacie odpowiedź?
Inny dodał:
- Lepiej chodźmy, zaczęło się tak pięknie, a skończy jak zwykle.
- Król jest nagi!
Gardło mi zaschło, ale wciąż robiłam dobrą minę do tej marnej gierki i wtedy podjechała furgonetka. Kurier w czarnym szykownym meloniku żwawo wyskoczył z szoferki i rozsunął boczne drzwi. Potem wszedł na dach, wciągając za sobą pokaźną paczkę, opakowaną szarym papierem. Rozerwał go bez ceregieli i zaczął rzucać książki w tłum. Nawet mnie to zafascynowało na moment. Wyglądały jak rudawo-niebieskie motyle.
- Hej, to przecież moje - wychrypiałam. - A autografy? - jęknęłam, kiedy dostrzegłam uciekinierów z kilkoma książkami pod pachą. Patrzyłam na plac, nad którym fruwały beztrosko bure strzępki. Kurier zerknął w moją stronę i pstryknął palcami w rondo kapelusza. Między jego włosami coś błysnęło.
- Rogi? - krzyknęłam, ale zanim zdążyłam to sprawdzić, zniknął w bocznej uliczce, chociaż szczelina między domami na jej końcu była tak niewielka, że nawet kot by tamtędy nie czmychnął.
Jola Czemiel