Skryba i Ja

OSTATNIE TANGO

. 2 min czytania . Written by Jolanta Czemiel
OSTATNIE TANGO

W starej zadymionej kafejce zebrało się tego dnia wyjątkowo wielu mężczyzn. Dokładnie trzech. Jeden z nich stracił intratną posadę boya hotelowego, a dwóch wybierało się w rejs i zwyczajnie przyszli się pożegnać. Na taką okazję należało podać jakiś dobry trunek, chociaż nikt nie poczuwał się do zapłaty za podłą whisky, której pochodzenia można się było spodziewać. I nie miało ono nic wspólnego z nieudolnie przyklejoną przez Manuelę etykietą, ale za to wiele łączyło ją z tą wczorajszą dostawą w dziurawym kartonie, przyniesionym przez jej kochasia, Alejandra. Manuela westchnęła, choć i tak odkorkowała butelkę i rozlała złoty trunek do małych szklanek z grubego szkła.

- Pijcie - przesunęła alkohol na brzeg baru. - Jak was to nie będzie i tak zamknę tę budę – westchnęła.

Mężczyźni chwycili szklanki. Drobne posypały się do mosiężnego kubka, który wcześniej służył do zbierania napiwków. Na więcej ich nie było stać, ale godność postanowili zachować do końca. Alejandro podszedł do gramofonu i zmienił płytę. Błyszczące wąsy podkręcił, przejechał dłonią po lśniącej od pomady czuprynie i strzelił wyglancowanymi do granic absurdu butami. Lekki skłon w stronę Manueli i wyciągnięta w jej kierunku dłoń zmusiły kobietę do wyjścia na parkiet. Tak naprawdę leżały tam stare, spróchniałe i dawno nie szorowane deski, tylko kto by się im przyglądał?

Pierwszy dźwięk uniósł ich głowy wysoko w górę. Ona, niczym kotka okrążyła go cicho, po czym tupnęła głośno, domagając się uwagi. Zawrócili. Teraz to on krążył wokół niej, jak nocny łowca, wypatrujący ofiary. Klasnął w dłonie i mocno chwycił kobietę lewą ręką w talii. Od tej chwili nie przestawał jej dotykać nawet przez moment. Sunął ręką wzdłuż ramienia, zahaczając o stanik w kolorze dojrzałych wiśni, spadając na biodra, a chwilę później już wirował ściskając jej szczupły nadgarstek. Jej nogi w czarnych sandałkach na niewielkim słupku wiły się niczym dwa węże wślizgujące się coraz z innej strony, między szerokie, równie czarne nogawki jego spodni, aby po chwili okazać się daleko, nieosiągalne i samostanowiące o własnym bycie, a jednocześnie przyciągane niczym magnes na zdawać by się mogło - ich właściwe miejsce.

Oczy obojga omijały się skrzętnie, choć spod półprzymkniętych powiek zerkali na siebie nieustannie. Skromność tańczyła z rozwiązłością, niewinność z bezwstydem, panienka z łajdakiem, a zaraz potem dziwka z dżentelmenem. Oddechy unosiły się wokół nich frywolnie, odizolowane od postaci, autogenne i odłączone, żeby razem z ostatnią nutą wyuzdanej, a zarazem świętej melodii wrócić na miejsce i wzmocnić pocałunek, który czerwone usta kobiety odcisnęły na bladych ustach mężczyzny.

- Bravo! - krzyknął ktoś z sali, a oni bez sił oparli się o bar i wypili duszkiem ostatnie dwie szklanki podrabianej whisky.