Zza zakrętu wyjechał samochód - zwykły, szary volkswagen, dobrze posunięty w latach. Patrycja, a raczej Pat, jak wszyscy na nią mówili, przyspieszyła kroku. Przez moment zapomniała nawet, że paski od nowych sandałów ją uwierają i zaczęła biec. Auto sunęło w odległości kilkunastu metrów od Pat, ale nie przyspieszało. Serce dziewczyny waliło jak rozpędzone wahadło, a oddech stał się płytki i przerywany. Myśli za to pędziły szybko i sprawnie, podsuwając kolejne scenariusze. Według jednego z nich, za kółkiem siedział płatny zabójca wynajęty przez byłego chłopaka, według kolejnego - ta wredna baba z zieleniaka, której Pat zwróciła ostatnio uwagę, że sprzedaje zgniłe pomidory, a jeszcze inny scenariusz wydarzeń dotyczył psychopaty, grasującego po okolicy, który potrącił w tym tygodniu trzy osoby, a jeszcze go nie znaleźli. Kiedy dobiegła do ogrodzenia, za którym kryło się znajome podwórko, mocno pchnęła żeliwną furtkę (babka nigdy jej nie zamykała), przykucnęła za pojemnikiem na śmieci i dopiero wtedy odważyła się spojrzeć na ulicę.
Słońce stało w zenicie, równie nieruchomo, jak wtedy, gdy Kopernik je zatrzymał, nie raziło w oczy, ale Pat i tak utworzyła z ręki daszek nad czołem, żeby lepiej się przyjrzeć kierowcy.
Za kółkiem siedziała młoda kobieta, najwidoczniej nieświadoma tego, że ktoś ją obserwuje, bowiem potężnie ziewnęła, nie zakrywając ust. Pat podniosła się na równe nogi dopiero wtedy, gdy auto zniknęło za kolejnym zakrętem i ruszyła spokojnym krokiem w stronę domu. Zrobiła kilka głębokich oddechów, zapukała i nie czekając na „proszę” weszła do środka, trochę zła na siebie, że tak łatwo ulega podszeptom wyobraźni. Zsunęła sandały, żeby uwolnić obtarte pięty.
Szary volkswagen cicho sunął wzdłuż ogrodzenia.
Jola Czemiel
fot. Nick Kirtok