Wczoraj Stary skierował go na badania. Okazało się, że tylko on nie dostarczył potrzebnych papierków „niezbędnych do dalszego przebywania na terytorium komisariatu”.
- Terytorium – prychnął Marcin.
Kawałek starego biurka (dzielił je z Justyną), dwa chwiejące się krzesła i wielka, żelazna szafa znajdowały się w pokoju, który miał zaszczyt zajmować podczas ostatnich kilkunastu lat swojego życia. Do konferencyjnej rzadko go zapraszali, a z kuchni nie korzystał. Przypalał nawet wodę, a co dopiero jedyny, plastikowoszary czajnik. Wolał nie zadzierać z wielbicielami porannej „po turecku”. Swoją kawę wypijał w domu i to mu wystarczało do pierwszego wyjścia.
Koło jedenastej Marcin zwykle wyruszał „na miasto”, a przy okazji kupował półlitrową butelkę wody i kanapkę w bistro „U Małgosi”. Małgosia też niczego sobie, ale ja nie o tym. Jako uważny narrator, pragnę zaznaczyć, że tego dnia, dokładnie piętnastego czerwca roku dwa tysiące dziewiętnastego, tuż po powrocie z laboratorium, gdzie oddał honorowo krew do badania, Marcin został w trybie pilnym wezwany do szefa.
- Czego może chcieć? - rzucił pytanie i błagalne spojrzenie w stronę Justyny.
- Pojęcia nie mam. Idź, to się dowiesz.
Justyna po raz trzeci przepisywała raport z zatrzymania ciężarówki, która przewoziła nielegalnych emigrantów narodowości wietnamskiej.
- Cholera, ciągle mylą mi się te nazwiska, może by w końcu naprawili komputer. Zdechnę z tym długopisem – warknęła.
Wyszedł. Kroki stawiał niepewne. Co prawda krew dzisiaj oddał, ale termin, który wyznaczono wszystkim pracownikom komendy, minął już pod koniec kwietnia i może ktoś z zewnątrz się przyczepił? Tak rozmyślał w drodze do konferencyjnej.
- Można?
- Trzeba – komendant siedział przy stole, a obok stał nieznajomy funkcjonariusz z psem. - Czasu nie mam, żeby ci to dobrze wytłumaczyć, ale psa wziąć musimy. Tylko u nas brakuje czworonoga do zadań specjalnych. Wiesz, samotny jesteś, a pies musi mieszkać ze swoim opiekunem. Nie mamy wakatów.
Marcin pomyślał o Małgosi z baru i gdyby tylko mógł przewidzieć dzisiejszą rozmowę, na pewno by się wczoraj oświadczył. Nic z tych rzeczy. Szukał wymówki, ale pies już lizał go w rękę.
- A jeśli odmówię?
- Marcin, przecież wiem, że lubisz zwierzęta, zobaczysz, jak zmieni się twoje życie, kiedy będziesz kogoś w końcu miał, znaczy chciałem powiedzieć, kiedy będziesz miał się o kogo troszczyć.
Klamka zapadła. Następnego dnia Marcin rozpoczął pięciomiesięczną harówkę w Zakładzie Kynologii Centrum Szkolenia w Sułkowicach w kierunku patrolowo – tropiącym, a po zakończeniu wrócił do codziennej służby w policji.
Teraz oprócz wymienionych wcześniej mebli, naprawionego komputera i koleżanki Justyny w ich pokoju osiedlił się pies, a dokładniej suka o imieniu Tina. Zjadała kanapki, spała i czekała na swój wielki dzień, ale oprócz codziennych spacerów, nic nowego się nie działo.
We czwartek Marcin wrócił jak zwykle do domu koło siedemnastej. Od razu nastawił pranie, bo aura za oknem nie sprzyjała, a Tina uwielbiała ocierać się o jego spodnie. Podejrzewał nawet, że robiła to specjalnie, bo jaki pies przystawiałby nos do spodni na kilka sekund, a potem odchodził, pozostawiając po sobie pieczątkę – odcisk mokrego nosa. Codziennie. Poza tym nie było z nią żadnego kłopotu. Sama się czesała, myła miskę, kąpiel dwa razy w tygodniu, zakupy …akurat! Uwierzyliście?
Oczywiście, że nie. Same kłopoty. Do tego szkolenia, obowiązkowe wizyty u weterynarza, odkleszczanie, odrobaczanie, dentysta, fryzjer…fryzjer nie, ponieważ Tina była owczarkiem niemieckim, a jak miłośnikom tych psów wiadomo – one nie potrzebują zbytniej dbałości o fryzurę, wszystko im rośnie równo i na czas.
Aha, Marcin wszedł do kuchni i włączył pralkę. Przyjemny łomot starej maszyny błyskawicznie odgrodził go od sąsiedzkich hałasów – tych z prawej, z lewej, z góry i z dołu, a także z podwórka (nieznośne bachory). Wyciągnął się na burej kanapie i podpalił cygaro. Czekało na niego długo, ale dzisiaj nie mógł odmówić sobie tej przyjemności. Małgosia po raz pierwszy pogłaskała Tinę.
Tina zatkała uszy, a raczej wcisnęła głowę pod kanapę i z pokorą czekała na koniec operacji „pranie”. To nie była jej bajka.
Marcin prawie skończył palenie, odłożył cygaro do popielniczki i wstał, żeby zamknąć okno. Mimo wszystko wrzask z piaskownicy przebijał się przez odgłosy pralki. Jeszcze nie minął cały cykl, kiedy pies zaczął dziwnie się zachowywać. Ni to się czołgał, ni to posuwał na przykurczonych łapach, ale konsekwentnie zbliżał się do drzwi wejściowych. Marcin wstał i zajrzał przez wizjer na klatkę. Nikogo. Pies milczy, ale błagalnie patrzy na klamkę.
- Otworzyć? – zapytał Marcin.
- Jasne – chciała odpowiedzieć Tina, ale znowu jej nie wyszło. Warknęła cicho.
- Dobra, zaczekaj, tylko włożę drugie spodnie, nie denerwuj się, przecież dopiero wróciliśmy, wytrzymaj – próbował uspokoić psa, który wyraźnie skakał na klamkę i próbował sam wydostać się na zewnątrz.
- Dobra, proszę – Marcin uchylił drzwi.
Tina się nie ruszała, czyżby przestało jej zależeć na wyjściu? Marcin zdezorientowany stanął w skarpetach na wycieraczce w zielone palemki. Pies wyskoczył za nim i podciął mu nogi. Marcin jak długi runął na posadzkę. Zdążył się tylko podeprzeć lewą ręką, ale coś właśnie w niej chrupnęło. Tina wskoczyła mu na plecy i wtedy nastąpił wybuch.
***
- Gaz? Po cholerę ci gaz? Teraz nikt nie instaluje gazu. Płytka elektryczna albo indukcyjna i po kłopocie. Nie ma tych corocznych przeglądów instalacji ani innych utrudnień.
- Właśnie. Jestem dwa tygodnie po przeglądzie, wszystko było w porządku. Nie wiem, jak to się mogło stać? Całe mieszkanie rozpierniczone. Dobrze, że dzisiaj przyjedzie mój brat. Pomoże mi to wszystko ogarnąć – westchnął Marcin. Pod okiem miał niezłe limo, a na plecach podobno długą szramę – pamiątkę po pazurach Tiny.
- Wyjedź na kilka dni, ja ci to wszystko ogarnę - Justyna już żałowała, że to powiedziała.
- Kochana jesteś – cmoknął ją w czoło i rzucił klucze na biurko. – Może się do czegoś przydadzą – spojrzał na breloczek z misiem - otwieraczem, który wygrał kiedyś w konkursie pod kapslem wody mineralnej w barze „U Małgosi”. – Drzwi są nadal otwarte, a rzeczy na zmianę nie będę potrzebował. Mój brat jest niezwykle do mnie podobny.
- Chętnie go kiedyś poznam.
- Ech – machnął ręką na psa i wyszli z komisariatu.
***
Justyna dostała wyraźne polecenie: zbadać sprawę bez udziału pokrzywdzonego. Zaczęła od planu.
1. Zabezpieczyć ślady w mieszkaniu, na klatce schodowej, w windzie, obejrzeć teren (wezmę kogoś z laboratorium no i strażaków).
2. Sprawdzić, czy rzeczywiście odbył się przegląd instalacji gazowej i kto go wykonał (ja).
3. Rozmowa z sąsiadami (na pewno nie ja), (chociaż może i tak, jak Stary nikogo nie da).
4. Rozmowa z Marcinem (czy ma wrogów?) (ja).
Zadzwoniła z wewnętrznego i od razu umówiła się na czternastą. Dadzą dwóch i auto. Wiadomo, to przecież Marcin, pomyślała. Komendant nigdy sobie nie wybaczy, jak coś się stanie któremuś z nas – potwierdziła w myślach. Przynajmniej miała taką nadzieję.
Cztery godziny później gotowy raport Państwowej Straży Pożarnej leżał na jej biurku. Justyna przeleciała wzrokiem przez Kartę Zdarzenia.
- …pomoc innym służbom…pożar mieszkania…ugaszono bez udziału jednostek ochrony przeciwpożarowej…przypuszczalna przyczyna zdarzenia – mamrotała. - Numer trzydzieści cztery, podpalenie – przeczytała głośniej.
Raport, który sporządzili strażacy brzmiał jednoznacznie. Za kuchenkę gazową wetknięto przedmiot, który spowodował zapłon, a instalacja została wcześniej uszkodzona. Wybuch nie należał do groźnych. Czujnik zamontowany w sypialni zamknął główny zawór, ale do zapłonu doszło chwilę później, kiedy gaz nie zdążył ulotnić się z mieszkania. Wyrwał uchylone drzwi zewnętrzne z zawiasów i nieco poturbował meble. Kojec Tiny uległ całkowitemu zniszczeniu. Mały pożar, który ugasił Marcin przy pomocy węża odprowadzającego wodę z pralki osmalił kilka przedmiotów, ale zapach w mieszkaniu i tak był nie do zniesienia. No i ta zaschnięta piana.
Wieczorem wróciła z powrotem pod blok Marcina. Przysadzisty mężczyzna z dużym brzuchem biegał wokół budynku. Przy drugim (ostatnim) okrążeniu zatrzymała go podnosząc do góry rękę.
- Hola, stop, pan tu mieszka?
- A inaczej, to pani zdaniem bym biegał po takiej okolicy?
- Fakt – kopnęła puszkę po napoju wyskokowym w uschnięte krzaki. – Jestem siostrą Marcina, tego, co to pożar u niego był – zagadnęła bardziej przyjaźnie. – To nie robią u was przeglądów tego gazu? Powinni co miesiąc dymać. Taka rudera, to…
- Dobra, dobra, nie podoba się, to…
- Nie to, że się nie podoba, tylko dla bezpieczeństwa, brat mówił, że blok już taki, taki zabytkowy – wybrnęła.
- Stary, ale stoi. A za przeglądy trzeba u nas płacić, to nikt nie robi pewnie. Jak nie śmierdzi, to w porządku chyba. Ludzie czujniki pozakładali.
- Teraz gaz podobno bez zapachu taki. To dobrze, że czujniki macie.
- E tam, ja nie mam, ale jutro też kupię, żeby potem stara nie gadała, jakby co. A zresztą, biegać muszę – oznajmił i wbiegł do klatki.
Justyna zagadnęła jeszcze jedną sąsiadkę i spisała adres administracji ze świstka przyklejonego do deski, która udawała kiedyś tablicę ogłoszeń. Poświeciła sobie komórką, bo kikut po żarówce dziwnie brzęczał, jak wcisnęła włącznik. Zwróciła uwagę na coś jeszcze. Czarnym flamastrem ktoś wyraźnie podkreślił nazwisko Marcina, a numer jego mieszkania – trzynaście (drugie piętro z prawej strony) wziął w kółeczko. Pstryknęła zdjęcie. kiedy próbowała wyjść na zewnątrz, nieopatrznie kierując swoje ciało w stronę lewą, poczuła lekkie szarpnięcie. Buty przykleiły się do podłogi i to spowodowało te perturbacje.
- Guma do żucia – zajrzała na podeszwę prawego buta. – Kto do jasnej ciasnej żuje takie ilości? – skrzywiła się i ze wstrętem odkleiła gumę. Była jeszcze mokra i Justyna miała wrażenie, że nawet nieco ciepła. Czyżby ktoś przed chwilą ją wypluł? Gdzieś wysoko, może nawet na trzecim piętrze, trzasnęły drzwi.
- Cholerny grubas – splunęła na klamkę i wskoczyła na rower.
Poje-koleś, pomyślała.
***
Rano już o ósmej Justyna stała pod drzwiami administracji. Na głowie miała ciągle transport Wietnamczyków, którzy utknęli w ośrodku dla emigrantów i dentystę. Okazało się, że wczorajszy upadek nie skończył się tak różowo. Chwiała jej się prawa jedynka.
- Policja – wyciągnęła legitymację, żeby przyspieszyć przesłuchanie.
- I dobrze, dzwonię do was od tygodnia i doprosić się nie mogę. Już czwarty raz wybili nam szybę. Tylko kraty chronią mnie przed tym osiedlem – kobieta wpuściła Justynę do środka i zamknęła drzwi na klucz.
- To jak pani obsługuje petentów?
- A tak!
Korpulentna brunetka koło czterdziestki z niebotycznie upiętym kokiem wskazała zakratowaną dziurę w drzwiach.
- Przez okienko. Inaczej nigdy bym tu nie pracowała. Hołota taka tu mieszka, że mówię pani.
- A pani daleko mieszka?
- Ja? – najwyraźniej zdziwiła się pytaniem. - Ja? Niedaleko. A co, może do roboty będę dojeżdżać? Za bilet nikt nawet nie zwróci.
- No tak, a w tym bloku, co to kiedyś cały na niebiesko był, numer sześć, to też szyby wybijają?
- Tam? Ależ skąd. Tam to mieszka taki jeden, co to nikt nie chce z nim zadzierać. Wie pani – wydukała kobieta.
- Policjant?
- Ha, ha, jaki tam on policjant. Taki grubas jeden niemyty. Niby żonaty, a przyłazi tu ciągle i wystaje pod oknem.
- To może on te szyby wybija? – dopytywała się Justyna.
- Może. Ale co to ja za was robotę będę robić. Swoją mam.
- A przeglądy gazowe robicie?
- A kto tam ich wpuści. Zresztą po trzy złote płacić nie chcą, to prezes już dawno zwolnił hydraulika, co to się czasem znał na gazie. To niech sami sobie sprawdzają.
- Dawno, to kiedy? - drążyła Justyna.
- Trzy lata już pewnie minęły. To co, protokół będziemy pisać, bo robotę mam?
- Rozejrzę się za tym podejrzanym. Przyjdę jutro.
Justyna przekręciła klucz i już jej nie było. Wybrała numer Marcina.
- I jak, ogarnęłaś? – zapytał Marcin, chociaż drapanie psa ze uszami pochłonęło go całkowicie.
- Posiedź jeszcze u brata, Wietnamcy na głowie, ale już niedługo skończę. Jak Tina?
- Łapa już w porządku. Wraca ze mną do pracy.
- Bez niej, to znaczy bez was tak smutno jakoś – oświadczyła Justyna.
- W poniedziałek jestem, choćby nie wiem co. już zresztą mi przeszło. Wiesz, że nie jestem podatny na takie historie.
- No, ty może nie, ale pies? Niech jeszcze chwilę odpocznie. Słyszałeś diagnozę: stres pourazowy.
- To twardzielka. Już ćwiczy po staremu. Zero problemów.
- Marcin, a tak hipotetycznie, to ty masz jakichś wrogów?
- To jednak nie samozapłon? – rzeczowo spytał Marcin.
- Nie, to znaczy jeszcze nie mam wyników – skłamała, - ale na wszelki wypadek pytam.
- Siedemnaście lat pracy w dochodzeniówce, kobieto. Pogadamy, jak u ciebie tyle stuknie na liczniku. Każdy zatrzymany może być twoim wrogiem. Kto wie, co im we łbach siedzi.
- Ale ostatnio, nikt, nic?
- Daj spokój kobieto, gdybym zwracał uwagę na takie bzdety, to na pewno nie pracowałbym w policji. Ostatnio to faktycznie myślałem o przeprowadzce, ale kasa, wiesz, teraz nic nie mogę odłożyć. Wydaję na swoją kobietę.
- No tak, Tina jest wymagająca – zaśmiała się Justyna. – A dokąd chciałeś się przenieść?
- Obojętne. Byle dalej od tego osiedla albo chociaż ulicy. Bloku, klatki, podwórka - wszystko mnie tam wkurza.
- A sąsiedzi? Też cię wkurzają? – nie odpuszczała.
- Jasne, szczególnie taki jeden. Mieszka nade mną pod piętnastym. Chętnie bym przyskrzynił gnoja.
- To na co czekasz? Masz coś na niego?
- Tylko się nie śmiej. Codziennie wypluwa gumę do żucia pod moimi drzwiami. Nie chodzi nawet o buty, tylko o łapy Tiny. Powiedziałem, że jak go dorwę, to ten jego bebech będzie się turlał po tych schodach. No i się uspokoił. Ostatnio gumy nie było, ale psa nie lubi z wzajemnością. Jak się mijamy, to na siebie warczą.
- A nie odgrażał się?
- Niech tylko spróbuje! Do zobaczenia, pani oficer.
- Do poniedziałku.
Justyna podeszła pod klatkę Marcina. Wzięła głęboki oddech i wbiegła na trzecie piętro.
- Przepraszam, rozmawialiśmy wczoraj na dole, nie wiem, czy pan pamięta?
- Siostra tego od psa? – burknął grubas, ale wpuścił ją do środka.
Zaskoczona schludnym i eleganckim wyglądem przedpokoju, wydukała:
- Właśnie. Kończę już sprzątać i chciałam zostawić mu wiadomość, ale nie mogę znaleźć nic do pisania – wyrzuciła z siebie.
Mężczyzna wygrzebał z kieszeni dżinsów czarny flamaster.
- Pani skorzysta, to niech pani położy na schodach. Żona nie lubi, jak takie dziunie mnie nachodzą.
Justyna wycofała się z mieszkania. Włożyła mazak do foliowej torebki i zbiegła na dół. Ze spróchniałej deski zerwała kartkę ze spisem lokatorów i ze wstrętem włożyła do kieszeni. Za żadne skarby nie mogła przypomnieć, gdzie zostawiła rower, a za pół godziny musiała się stawić na odprawie. Podreptała stłamszona na przystanek autobusowy i w ostatnim momencie wskoczyła do odjeżdżającej „osiemnastki”.
- Byle dalej stąd – mruknęła do siebie. Wcale się nie pomyliła. Autobus zrobił pętlę i ruszył w kierunku pobliskiej wsi. Dopiero teraz przypomniała, że portfel z dokumentami i broń zostawiła w domu na komodzie.
- Jak pech, to pech – westchnęła i wtedy podszedł do niej niezwykle przystojny mężczyzna.
- Można zobaczyć bilet?
- Nie mam, nazywam się Anna Kowalska i jestem oficerem policji. Proszę mi nie utrudniać. Prowadzę działania operacyjne – fuknęła.
- A ja nazywam się Jan Kowalski i sprawdzam bilety w miejskiej komunikacji, Taka praca – uśmiechnął się i spróbował wykręcić jej rękę.
Chwilę później leżał na podłodze przegubowca, dokładnie w jego szarym, pomarszczonym środku i jęczał, przyciśnięty kościstym, aczkolwiek pięknym kolanem pani oficer. Jęczał przez moment, ale kiedy domyślił się, że opór jest bezcelowy, przestał. Kierowca, który obserwował całe zajście we wstecznym lusterku, zahamował i wyskoczył z pojazdu. Justyna widziała go przez chwilę, zanim zniknął za drzwiami toy toya i jak się domyślała – zaryglował ze strachu przed napastnikiem.
Podniosła kontrolera i ciągle trzymając go w ukłonie przeszła na czoło autobusu. Wcisnęła guzik i jednym kopniakiem wywaliła upierdliwego faceta za drzwi.
***
Parkowanie autobusem na małym parkingu przed komisariatem nie należało do łatwych przedsięwzięć. Kilka manewrów później, albo raczej kilka przesuniętych koszy na śmieci później (i jednej ławki, na której komendant po południu zwykł palić papierosa), Justyna wyskoczyła na zewnątrz i pognała do konferencyjnej.
- Zmieniłaś auto?
Kolega z drogówki wisiał przechylony przez okno z pierwszego piętra.
- Nie podoba się?
- Kolor może być, ale widziałaś znak „zakaz wjazdu dla pojazdów…”
- Odwal się, to służbowy.
- Aha – przytaknął i schował się do środka.
Justyna weszła na odprawę jako ostatnia, ale wszyscy czekali tylko na nią.
- I co? – lakonicznie spytał komendant. – Masz jakiś trop?
Wyjęła kartkę i czarny mazak.
- Sprawa rozwiązana – oświadczyła dumnie.
- To znaczy?
-Podejrzany, znaczy sąsiad Marcina chciał się jego definitywnie pozbyć i mam na to niezbite dowody – ostentacyjnie wskazała na leżące przed nią przedmioty.
- A jaśniej? Jaki miał powód?
- No właśnie. Zanim go przymknę, koniecznie muszę się tego dowiedzieć – straciła rezon.
- To czego nam zawracasz głowy o świcie? Niczego nie masz, a ściągasz wszystkich nie wiadomo po co – komendant stukał palcami o blat. - Idę zapalić, a jak sobie nie radzisz, to weź kogoś do pomocy - dodał wielkodusznie.
- Przecież więcej nikogo u nas nie ma, a Marcina kazał pan wyłączyć ze sprawy, poza tym ławka została… ech - machnęła lekceważąco ręką i poszła zrobić kawę.
***
Tina przyniosła patyk. Położyła się grzecznie przy nogach Marcina i czekała na dalsze polecenia. Lubiła zabawę i nowego pana. Nie była nawet zła, że po tym, jak uratowała mu życie, nie głaskał jej częściej ani bardziej czule. Ale co tu narzekać. Spała w nogach łóżka, a zanim włączyli ogrzewanie pozwalał jej wsunąć łapy pod kołdrę. Nie była przecież jakimś zwykłym kundlem, pomiatać sobą nie da. Może, gdyby tego dnia nie zabrała Marcinowi nadpalonego cygara i nie wetknęła go ze strachu przed reprymendą za tylną ściankę kuchenki gazowej, tuż za legowiskiem? Czyżby poprzedni właściciel nie uprzedził go, że nie znosi dymu? Może, gdyby z nudów nie pogryzła rurki wystającej zza kuchenki (swędziały ją dziąsła, a nie chciała swemu panu robić kłopotów, gryząc na przykład jego kapcie)? Albo żeby doskonały węch nie podpowiedział jej o zbliżającym się niebezpieczeństwie (szkolenia nie poszły na marne). Może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej.
***
Mazak, po dokładnym zbadaniu okazał się zwykłym flamastrem, a Marcin, w poniedziałek osobiście potwierdził, że sam zakreślił numer mieszkania i swoje nazwisko, bo umówił się z hydraulikiem na „indywidualny przegląd gazowy” (niestety za dychę). Nikt się nie śmiał, chociaż Marcin jeszcze długo powtarzał, że ten żart, to mu się udał. Po tym wszystkim sprawę umorzono. Justyna nadal ściga nielegalnych imigrantów (czasami emigrantów) i objeżdża dziwne dzielnice na rowerze (znalazł się, też został w domu, ale to chyba dobrze, bo za oknem panowała już zimowa aura), a Marcin chodzi na przerwie do baru „U Małgosi” i coś mi się obiło o uszy, że czasem razem wyprowadzają na spacer Tinę. Z Małgosią i jej mężem. Kurtyna.